31 lipca 2015

Malowanie rękami


Przy okazji ozdabiania kija deszczowego, o czym TUTAJ, pobawiliśmy się też trochę w bardziej klasyczne malowanie palcami, po zwykłej kartce papieru. Tosi zabawa wielce przypadła do gustu, nie bez powodu mówi się, że malowanie to jedna z ulubionych aktywności dzieci. To na pewno bardzo fajne doznanie sensoryczne, taplanie się w gęstych maziach, w dodatku kolorowych, genialnie stymuluje zmysły. Do tego każde maźnięcie ręką tworzy wzór, który można rozwijać, dodawać nowe elementy i wzbogacać zgodnie z twórczą inwencją. A już nawet takie maluchy jak Tosia mają inwencję twórczą, oj mają! Malując rękami dziecko ma więcej swobody niż przy pędzelku czy gąbce, choć te są zdecydowanie precyzyjniejsze, na wczesnych etapach rozwoju precyzja jest jednak najmniej istotna. Zabawę polecam nawet najmniejszym, choć jeśli boicie się o swoje meble i ubrania, polecam nieco inny sposób malowania. Wystarczy zaopatrzyć się w woreczek strunowy (np. duży woreczek do mrożenia), umieścić w środku kilka kolorów farby - tu już nie ma znaczenia czy będzie przeznaczona do malowania palcami, czy nie - zamknąć woreczek, położyć przed dzieckiem i obserwować. Doznania dotykowe są tu niestety znacznie mniejsze, ale zabawa na pewno będzie bardzo przyjemna. O malowaniu bez brudzenia możecie więcej poczytać TUTAJ, u Agnieszki z Kreatywnika.
A teraz mała fotorelacja z bonusem, który mam nadzieję Was nie przestraszy :D











A oto pierwsze obrazy, troszkę w nich też naszej inwencji, ale Tosia nigdy nie lubi bawić się sama, zawsze musimy jej pomagać i dodawać swoje trzy grosze. Wydaje mi się, że takie zachowanie wynika z tego, że mała chce sobie dokładnie obejrzeć jak my coś robimy, przygląda się nawet po kilkadziesiąt razy zamęczając nas w nieskończoność, byśmy powtarzali tę samą czynność. I ostatecznie działa sama, co jest cudowne!



Na koniec obiecany bonus w formie małego ostrzeżenia. Zabawy w malowanie palcami mogą się skończyć przeniesieniem kreatywności dziecka na inne sfery, na przykład na jedzenie. W końcu zupa czy jogurt naturalny mają nieco podobną konsystencję do gęstej farby, więc czemu nie? Nie dacie rady wytłumaczyć  czym różnią się obie te sytuacje i nie wiem czy jest sens. Ja stwierdziłam, że skoro Tosia zaczęła mi z lubością mazać po stole, zamiast się denerwować, podetknę jej ręcznik papierowy. I tak też powstały obrazy z zupy jagodowej, muszę przyznać, że mają swój urok, choć znikomą trwałość.






28 lipca 2015

DIY - Zjeżdżalnia dla kulek


Jakiś czas temu pisałam, że mam na podorędziu małą, wesołą zabawkę własnej roboty, którą Wam pokażę i oto jest. Pomysł wypatrzony gdzieś w czeluściach Internetu, w dodatku do najprostsza i jedna z wielu odsłon konceptu. Mam w planach po wakacjach skonstruować dla Tosi także inne wersje, więc myślę, że będzie ciekawie, ale na razie ta prościutka wersja powinna wystarczyć, bo mimo, że nie wymaga zbyt wielkiego nakładu pracy, to przynosi mnóstwo radochy i nauki.
Zjeżdżalnia dla kulek, bo dzieci lubią obserwować jak coś spada. Pamiętacie bajki, w których bohaterowie konstruowali skomplikowany mechanizm, który służył za pułapkę i na przykład tocząca się kulka uruchamiała kolejne dźwignie i zapadki, spadała, poruszała wajchami, włączała wiatraki, płynęła łódeczką po misce z wodą i bóg wie co jeszcze? Bo ja pamiętam doskonale i uwielbiam tego typu rzeczy. Sama też w domu nie raz konstruowałam takie "kulodromy" i uwielbiałam obserwować, jak mała kuleczka uruchamia kolejne elementy konstrukcji. Takie zabawy w cudowny i bardzo naturalny sposób uczą praw fizyki, starszym dzieciom można już je wyjaśniać, np. grawitację, tarcie czy przyspieszenie. Maluchom takim jak Tosia wystarczy maszyneria kilkuelementowa i już to wywołuje salwy dzikiego śmiechu. Zarówno dziecko, jak i kulka były w nieustannym ruchu, także zdjęcia nie są może piękne, ale za to oddają ducha zabawy. Udało mi się też nakręcić filmik :)


Czego potrzebujemy?
  • wieko pudelka po butach
  • patyczki logopedyczne (na allegro zakupiłam 100 sztuk za niecałe 8zł - w tym przesyłka)
  • dobry klej (u nas w pistolecie)
  • kulka
  • nożyk
Montaż takiej zjeżdżalni jest banalnie prosty, najpierw trzeba wyciąć dziurę na kulkę, wystarczy długopisem obrysować kulkę i wyciąć nożem dziurę. U nas wygląda trochę jakby wygryzł ją Cynamon, ale co tam, ważne że działa.



Następnie nanosimy klej na dłuższy brzeg patyczka i przyklejamy do dna pudełka, patyk powinien być lekko pochylony i zaczynać się tuż pod dziurą na kulkę. Kolejne patyczki umieszczamy zawsze tak, żeby zaczynały się w miejscu, w którym kulka spadnie z poprzedniej rynienki. Patyczki muszą się też znajdować w takiej odległości od siebie, żeby tocząca się kulka nie zahaczała o górne.



Patrząc na naszą konstrukcję, uznałam, że dodam jeszcze boki i zamiast gładkiej powierzchni, zrobimy rynienki, dzięki temu kulka nie spada na boki. Również nanieśliśmy klej na brzegi patyczków i przymocowaliśmy je do tych, które już tkwiły przyklejone do pudełka.



I w zasadzie tyle, zabawka gotowa. Jak już kiedyś pisałam, ozdabianie nie jest moją mocną stroną, ale jeśli ktoś ma chęć, podpowiem, że nawet rocznemu maluchowi można dać farby do malowania palcami i patyczki logopedyczne do pomazania. Na denku od pudełka po butach można odcisnąć dłoń albo stopę. Na pewno będzie to wyglądało ciekawie i poza funkcjonalnością, będzie też cieszyć oko.








Można też spróbować wcisnąć kulkę od dołu i zobaczyć co się stanie ;)







Fajne jest też zjeżdżanie kulką po rynnach w towarzystwie babci!





Tosia opracowała też swoją prywatną wariację i toczenie kulki w poziomie, coś w stylu labiryntu dla kulki, a matka z zachwytem przyklasnęła takiej pomysłowości potomki.




A na koniec film instruktażowy :3


26 lipca 2015

12 sekretów: tęcza i zabawa kolorami (DIY)


A zatem nadszedł wreszcie ten dzień, w którym udało mi się zebrać wszystko, czego udało nam się dokonać przez ostatni miesiąc w temacie ciepłego, letniego deszczu i oto jest pierwszy post otwierający naszą niezwykłą listę 12 sekretów. Jeśli ktoś ma chęć zapoznać się bliżej z wyzwaniem oraz poznać blogi i posty biorące udział w projekcie, zapraszam do pierwszego posta KLIK. Do udziału zapraszam wszystkich chętnych, tych doświadczonych i tych nie czujących się jeszcze swobodnie w blogowym świecie, kreatywnych i tych, którzy dopiero się tego uczą na nowo (szkoła w wielu z nas niestety zabiła kreatywność, robimy teraz wszystko, by ją pobudzić na nowo!). Postaram się zrobić wszystko, żeby projekt był inspirujący i ciekawy, już po zamieszczanych na blogach, biorących udział w wyzwaniu, postach widać ogrom radości, weny twórczej i niczym nieskrępowanej wyobraźni, które ze sobą niesie.


Na samiutkim początku była tęcza, któregoś dnia padał leciutki deszczyk, a po nim po prostu wyłonił się spomiędzy chmur piękny, kolorowy łuk, a Tosia aż piała z zachwytu. Wtedy wpadł mi do głowy pomysł na realizację pierwszego zadania, będziemy się w lipcu zajmować tęczą! Nie zrobiłam wtedy niestety zdjęć i bardzo żałuję, bo przez cały miesiąc, choć zdarzały się deszcze, to żaden z nich nie przyniósł ze sobą tęczy. Nie ma tego złego jednak, zrobiłyśmy naszą własną tęczę i to na kilka sposobów! Ale o tym za chwilkę, bo chciałam Wam się najpierw troszkę pożalić, że moje miasteczko jest bardzo fatalnie położone jeśli chodzi o deszcz, burze szalały bowiem w całym kraju, a u nas sucho... Aż się w połowie lipca zaczęłam martwić, że nawet jednego zdjęcia z kroplami deszczu nie dam rady sama wyprodukować. Wtedy przyszło upragnione orzeźwienie, ale padało kiedy Tosia słodko chrapała na drzemce i w dodatku może z minutę. Zrobiło się jednak na tyle przyjemnie, że postanowiliśmy po obiedzie wybyć z domu na test kaloszy. Bo noszenie kaloszy wcale nie jest takie proste i trzeba się ich troszkę nauczyć.




W czasie tej pierwszej kaloszowej wyprawy, wpadł mi do głowy także pomysł awaryjny, bo przecież tęcze można stworzyć samemu, trzeba mieć tylko coś, od czego pięknie odbije się światło. Można użyć do tego szlaucha ogrodowego, ale bez słońca byłoby ciężko, zaczęliśmy więc zabawę z bańkami mydlanymi, po pierwszych strachach są teraz jedną z ulubionych zabaw podwórkowych Tosi.




Tęcza na bańkach wyglądała przepięknie, akurat tego dnia prezentowała się najwyraźniej, a kolejna próba w słoneczny dzień przyniosła zaskakujący wynik i całkowicie białe bańki. Także złapaliśmy idealny moment, a radości przy tym było całe mnóstwo.
Kolejne dni miały być bardzo gorące i nic nie zapowiadało jakiegokolwiek deszczu, zrobiłyśmy sobie więc kilka zabaw lodem, o jednej z nich TUTAJ, a drugą pokażę Wam już niebawem. Myślałam intensywnie nad tą moją piękną tęczą i przypomniałam sobie pewien eksperyment, który razem z małą Zosią przeprowadzała jej mama KLIK, tak to było to! Postanowiłam eksperyment powtórzyć i stworzyć naszą własną tęczę z wykorzystaniem praw fizyki w praktyce (myślę, że powtórzę go jak Tosia będzie starsza i więcej z niego zrozumie, jest naprawdę fantastyczny jeśli chodzi o zrozumienie teorii naczyń połączonych i jaki piękny przy okazji :3 ). Ochoczo zabrałyśmy się więc do dzieła.

Wodna tęcza


Co będzie potrzebne do przeprowadzenia eksperymentu?
  • 6 przeźroczystych szklanek bądź słoików
  • woda
  • barwniki spożywcze: żółty, niebieski i czerwony
  • ręczniki papierowe bądź papier toaletowy
Do trzech szklanek należy nalać wody do 1/3 wysokości, po czym zabarwić każdą na inny kolor.





Szklanki ustawiamy w okrąg, a pomiędzy nimi stawiamy pozostałe trzy, dość ciasno, mogą się stykać brzegami. Następnie łączymy szklanki przy pomocy zwiniętych w rulon ręczników papierowych, po jednym rulonie na każde dwie szklanki.







Tak połączone naczynia trzeba odstawić na kilka godzin i dać im pracować. Woda będzie dążyła do tego, żeby wyrównać swój poziom we wszystkich szklankach, łącząc przy okazji kolory. Powinno nam wyjść sześć kolorów: czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski i fioletowy (ten ostatni wyszedł nam troszkę paskudny, ale fiolet nie jest kolorem łatwym do uzyskania).













Ostateczny efekt został osiągnięty późno wieczorem, więc szklanki już bez papieru czekały sobie na Tosię do rana, kiedy to dokładnie je zbadała. Dodałam też jeszcze szklankę z wodą zabarwioną na ciemno-niebieski i tak powstała nasza domowa tęcza. Prezentowała się pięknie, a Tosia z lubością wypróbowała każdy kolor maczając w nich rączki.















Nie chciałyśmy jednak tak po prostu wylać naszą tęczę do zlewu, trudno się z nią rozstać, dlatego przelałyśmy wszystkie kolory do foremek na lód i zamroziłyśmy (dziadek był pomocny przy obsłudze zamrażarki). W ten sposób wrócimy jeszcze do zabawy tęczą w kolejny upalny dzień i na pewno Wam opowiemy jak nam wyszło.







Czas nam się nieubłaganie kurczył, a ani deszczu, ani tym bardziej tęczy nie uświadczyłyśmy, zapadła więc decyzja, że wywołujemy! Tak, zabrałyśmy się za budowanie deszczowego kija, który miał nam pomóc sprowadzić wreszcie nad nasze miasteczko upragniony deszcz. Pomysł pochodzi z Ameryki Południowej, a jedna z popularniejszych legend twierdzi, że powstał w Peru na terenach zamieszkałych przez Inków. Oryginalne kije deszczowe to drewniane tuby, zrobione najczęściej z wysuszonego i wydrążonego kaktusa, z kolcami obciętymi i wbitymi w środek. Takie tuby wypełnia się nasionami albo kamyczkami, które przesypując się i uderzając o kolce kaktusa, imitują dźwięk spadających kropel deszczu. Niestety, nie dysponowałyśmy żadnym kaktusem, ale znalazłyśmy inny sposób.

Kij deszczowy



Czego będziemy potrzebować?
  • papierowej tuby (np. po ręcznikach papierowych albo po folii spożywczej - taka tuba będzie grubsza i trwalsza);
  • gwoździ;
  • młotka;
  • czegoś do przykrycia tuby z dwóch stron, u nas sprawdziły się dopasowane denka od słoików;
  • biały papier;
  • taśmę klejącą;
  • farby do malowania rękami;
  • sznurek
  • coś do dekoracji, u nas piórka, wstążka i koraliki.
Tubę trzeba dokładnie nabić gwoździami, ja robiłam to w sposób zupełnie losowy i wyszło fajnie. Z dobrych rad, radzę wybrać jednak grubszą tubę, łatwiej w nią wbić gwoździe. Z jednej strony tubę należy czymś zakryć, ja po prostu przymocowałam mocno dopasowane denko od małego słoika. Następnie do środka trzeba wsypać ziarenka, mogą być dowolne, na przykład ryż, płatki owsiane, kasza, groch, soczewica czy kukurydza na popcorn. Następnie zakrywamy tubę z drugiej strony i otrzymujemy już całkiem funkcjonalny kij deszczowy.

Nie poprzestałyśmy jednak na tym, postanowiłam tym razem zaangażować Tosię w ozdabianie i wyszło przednio. Najpierw owinęłam wzdłuż kija wstążkę, a wokół niego białą kartkę, którą przymocowałam taśmą dwustronną.Tosia dzielnie pomagała sortując wstążki i przystrajając tatę.





Ostatni etap był chyba najprzyjemniejszy. Gotowy do dekorowania kij, trafił w umazane farbą ręce Tosi, rodzaj sztuki idealnie pasujący do pierwotnego pochodzenia deszczowych kijów. Przy okazji uskuteczniliśmy fantastyczną zabawę sensoryczną, którą uwielbiamy.























I tak oto powstał nasz pierwszy kij deszczowy, który jak się okazało, narobił mnóstwo zamieszania, bowiem dzień po naszej radosnej zabawie, w Łodzi i okolicach (w tym w naszym prywatnym, deszczowym Trójkącie Bermudzkim), rozszalała się prawdziwa nawałnica. Z nieba lała się ściana deszczu, krople były tak grube, że na samochodowej szybie rozbijały się z plaśnięciem. I przez tę właśnie burzę, przez cały wczorajszy dzień nie mieliśmy prądu. Ot, taki bonus i dzień spędzony bez komputera i Internetu, myślę że i bez burzy postaramy się takie dni powtarzać :3



Niestety nadal nie pojawiła się tęcza, zrobiłyśmy więc kolejną domową wersję, tym razem z filcu.

Filcowa tęcza

Czego będziemy potrzebować?
  • siedem kolorów filcu: czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, indygo i fioletowy;
  • nożyczki;
  • cyrkiel lub ołówek ze sznurkiem.

Cyrklem rysujemy na kolejnych płatach filcu półokręgi, najpierw na czerwonym największy o średnicy 24cm. Później na pomarańczowym o średnicy 22cm i tak dalej zmniejszając średnicę o dwa centymetry, aż fioletowy półokrąg będzie miał średnicę długości 12cm. Ja oczywiście nie mam w domu porządnego cyrkla, więc musiałam się zadowolić ołówkiem i sznurkiem, w związku z czym pierwsze półkola wyszły mi trochę spłaszczone i później musiałam trochę pokombinować. Grunt jednak, że wyszło całkiem ładnie i działa.



Tosi tęcza się spodobała, natomiast czepliwość filcu skutecznie utrudnia jej układanie kolorów i trochę się przy tym wkurza. Będziemy jednak pracować nad siłą i skrupulatnością paluszków, więc za jakiś czas tęcza nie powinna mieć przed nią żadnych tajemnic :)






Najbardziej lubi Tęczę w takiej formie:





Mam nadzieję, że podobał Wam się post, a nasze lipcowo-deszczowe zabawy będą dla Was inspiracją do własnego kombinowania i powtarzania eksperymentu wodnego. Pod tym postem możecie też zamieszczać swoje własne deszczowe posty, wszystkich jestem bardzo ciekawa! Wystarczy tylko kliknąć niebieski przycisk "Add your link" i wpisać co trzeba.
Jako, że deszcz i tęcza to niewątpliwie część przyrody, post bierze także udział w projekcie Mały Przyrodnik i w lipcowym wyzwaniu, w którym chodzi o to, by poczuć przyrodę wszystkimi zmysłami. Tym samym możemy dzisiaj odhaczyć zmysły dotyku, słuchu i wzroku!