30 listopada 2015

Dziecko na warsztat III #3: eksperymentujemy


Ostatni poniedziałek miesiąca, to niechybny znak, że zbliża się zalew rodzicielskiej blogosfery mnóstwem postów projektowych z Dziecka na warsztat. W tym miesiącem brałyśmy na tapetę doświadczenia, sprawdzałyśmy zatem wszystkimi zmysłami na jakich zasadach działa świat. Wszystkim bardzo gorąco polecam przeprowadzanie eksperymentów różnej maści nawet z półtorarocznym czy dwuletnim dzieckiem, ponieważ tylko pozornie wydaje się, że potomek nic nie kuma, a w rzeczywistości chłonie jak gąbka wszystko, z czym się styka.
My zaczęliśmy od dwóch wielkich, całodziennych wypraw, w życiu Tosi to pierwsze takie podróże i mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że podoba jej się taka aktywność. W Łodzi znaleźliśmy więc nieduże Interaktywne Centrum Nauki Experymentarium, idealne na początek przygody. Polecam to miejsce wszystkim rodzicom, którzy lubią spędzać z dziećmi mądrze czas poza domem, a także tym, którzy chcą dopiero zacząć. Sala, w której znajdują się wszystkie urządzenia jest niewielka, samych urządzeń akurat na dwugodzinną, intensywną eksplorację. Tosi brakuje jeszcze jakieś 10cm wzrostu, żeby dosięgnąć do wszystkiego, ale z naszą małą pomocą radziła sobie świetnie. Samo wejście również robi wrażenie, trzeba bowiem przejść przez świetlisty, kręcący się tunel, przypominający trochę tunel czasoprzestrzenny z serialu (i filmu) Stargate. Pod koniec podróży przez metalowy, ażurowany mostek, ma się wrażenie, że wyjście znajduje się nie przed nami, ale gdzieś zupełnie z boku, i nie na podłodze tylko na ścianie...

Pierwszym pomieszczeniem, z jakim się stykamy zajmuje się wszelkiej maści ruchem, znaleźliśmy więc naczynia wypełnione wodą, które można wprowadzić w ruch obrotowy i sprawić, że woda utworzy lejek, rozjeżdżając się na boki i podnosząc coraz wyżej (warto o takich właściwościach pamiętać, kiedy chce się wymieszać herbatę nalaną do samego brzegu kubka).







Następnie obejrzeliśmy sobie serie urządzeń pokazujących ruch na przykładzie kulek. Na przykład tzw. Kołyskę Newtona (albo Kulki Newtona), które ilustrują prawo zachowania pędu i energii, kulki sprężystym ruchem zderzają się ze sobą, gdy uderzymy pierwszą, ostatnia odskoczy, wróci na swoje miejsce, uderzając znów w kulki i sprawi, że z kolei pierwsza odskoczy, i tak dalej, aż się powoli zatrzymają. Jeśli za pierwszym razem odchylimy dwie kulki, z drugiej strony szeregu, analogicznie również odskoczą dwie. Kulki Newtona były w dwóch wersjach, małej i ogromnej na wielkim, drewnianym stelażu, która na Tosi zrobiła piorunujące wrażenie, szkoda tylko, że nie mogła sobie do nich wejść i pomacać. (PS. Kto widzi szczura na zdjęciu? :D )


Kawałek dalej czekały na nas falujące kulki, poruszające się ruchem wahadłowym. Świetnie wyglądało to, jak po chwili układały się w zgrabnego wężyka. Już mam w głowie plan jak zrobić takie cudo w domu. W tle widać też zakręconą rynnę, po której spada jedna, bardzo szybka kuleczka.





Tuż obok znajdowały się trzy rynny o różnym nachyleniu i trzy kule mające ten sam ciężar i zrobione z tego samego materiału. Doświadczenie pokazywało jak kąt nachylenia terenu wpływa na prędkość, z jaką poruszają się kule. W tym dziale znajdowały się jeszcze rynny o równym nachyleniu, ale staczało się po nich wałki o różnej ciężkości.


Bawiliśmy się też suszarką i wielką piłką. Próbowaliśmy utrzymać piłkę w powietrzu przy pomocy strumienia powietrza. Wielka suszarka była świetna, a i obracająca się nieustannie piłka robiła fajne wrażenie. W domu można taki eksperyment przeprowadzić używając zwykłej suszarki i np. balona.




I druga dmuchawa, która zasysała kulki i wyrzucała je w przestrzeń, Tosię oczywiście najbardziej fascynowała sama możliwość włączenia i wyłączenia dmuchawy przyciskiem.



Tosię na długo zajęły też niespodziankowe kulki do odbijania (nazwa nasza prywatna i zaraz dowiecie się dlaczego jest taka). Doświadczenie polega na tym, by unieść nieco zamontowane na lince kulki różnej wielkości, ustawione od największej do najmniejszej, następnie kulki trzeba puścić, żeby swobodnie spadły i obserwować co się stanie. Jesteście ciekawi? Otóż kulki po upadku odbijają się od podłoża i skaczą do góry. Mała, która jest na samej górze, szybuje jak szalona do samej góry linki, kolejne unoszą się już nieco niżej i można je zaobserwować. Małą kulka śmiga tak niespodziewanie i tak wysoko, że trudno ją zobaczyć, za każdym razem dostrzegaliśmy ją dopiero jak spadała z powrotem na dół.



Szał zrobiła również skacząca po schodach sprężyna, tak popularna w czasach mojego dzieciństwa, dziś spotykana sporadycznie. Tosia była nieco za mała, żeby ustawić ją na samej górze, radziła sobie stawiając ją w połowie, albo prosząc nowo poznanego kolegę o pomoc.




Nadmuchaliśmy też balon, który poszybował wysoko w górę, po czym opadł bezwładnie w dół, żeby czekać na następnych chętnych, by go nadmuchać.



Kawałek dalej znajdował się dział optyczny, gdzie można się było pobawić na przykład mieszaniem kolorów światła. Z jednej strony były podświetlone kolorowe płytki, z drugiej lampka z kilkoma kolorowymi żarówkami, które można było dowolnie włączać i wyłączać (nie muszę mówić, co było najlepsze dla Tosi).









Wleźliśmy też za bardzo intrygujące zasłonki, ja z jednej strony, tata z Tosią z drugiej strony, dzieliła nas nietypowa szyba. W zależności od tego po której stronie było zapalone światło, mogłam zobaczyć siebie, Tosię i tatę, albo całą trójkę na raz. Obok był kawałek ściany zagospodarowany krzywymi lustrami.



Obejrzeliśmy też sędziwego pradziadka kina domowego, czyli zootrop. Kiedy wprawiało się w ruch okrągły pojemnik, umieszczone w jego wnętrzu obrazki, poruszając się bardzo szybko, sprawiały wrażenie, jakby umieszczona na nich małpka skakała przez namalowany płotek.


Sporo frajdy sprawił nam też kalejdoskop z przesypującymi się przepięknie kolorowymi kryształkami. Oraz peryskop, przez który można było niezauważonym podejrzeć jak Tosia ukrywa się pod stołem z "odciętą" głową (zdjęcia brak, bo szybko stamtąd uciekła, a ani mnie ani taty puścić tam nie chciała).





Łącznie z działem optycznym znajdował się dział dźwięku, gdzie spędziliśmy mnóstwo czasu bawiąc się memo dźwiękowym. Zrobione było bardzo fajnie i solidnie, w drewnianych sześcianach znajdowały się między innymi spinacze, ryż, metalowe śrubki, pompony, kasza i mnóstwo innych drobiazgów. Można było zajrzeć pod spód i przez przeźroczystą szybkę sprawdzić czy udało nam się połączyć poszczególne elementy w pary.





Posiedzieliśmy także chwilkę przy drewnianych klockach, próbując złożyć je w sześcian, oraz bawiliśmy się Wieżą Hanoi, co Tosi sprawiło mnóstwo frajdy, jak każda wieża z resztą. Zasady przekładania krążków, były dla niej oczywiście czarną magią i zbędnym dodatkiem. Na koniec dosiadła się do taty i razem próbowali ułożyć z koralikowych klocków piramidę.









Chwilkę spędziliśmy też w dziale zajmującym się magnetyzmem i energią. Pucowaliśmy polarową szmatką szybkę, pod którą piętrzył się styropianowe, zielone kuleczki - naelektryzowana szybka przyciągała kulki, co wyglądało bardzo efektownie, choć okupione było długą i żmudną pracą rąk. A dziecko krzyczy "jeszcze, jeszcze!" i weź tu się człowieku nie załam na miejscu.
Kawałek dalej był jeszcze samolocik napędzany na energię świetlną, wystarczyło włączyć żarówkę, żeby zaczął się obracać. Ogromne wrażenie na Tosi zrobiły natomiast kula i talerze z wyładowaniami elektrycznymi. Wystarczyło dotknąć, żeby zawartość kuli oszalała, ciesząc nasze oczy feerią barw.










W tym dziale znalazło się także urządzenie, które bez reszty pochłonęło mojego małżonka. Stwierdził ponad to, że w domu musimy mieć dwa silne magnesy, żeby móc się nimi bawić (mam dwójkę dzieci, różnią się tylko wzrostem i ilością brody...). A zabawka była rzeczywiście frapująca, wydawało nam się bowiem z początku, że to zwykłe magnesy w kształcie nakrętek do śrub. Tymczasem już po pierwszym dotknięciu, kiedy to nakrętki malowniczo rozsypały nam się pod nogi, wiedzieliśmy, że to kwestia silnych magnesów, zamontowanych w stoliku. Można było dzięki nim budować np. mostki z nakrętek. Bardzo fajna sprawa.



W dziale anatomicznym bawiliśmy się kinect'em, który symbolicznie pokazywał jak zachowują się nasze kości w czasie ruchu. Wyglądało to trochę przerażająco, ale potomce się podobało. Do tego obok znajdował się manekin, któremu można było wymontować i zamontować z powrotem narządy wewnętrzne. Trzymaliście kiedyś serce w rękach?




Na koniec zostawiłam sobie coś naprawdę rewelacyjnego, makietę wypełnioną piaskiem, która obrazuje poziom wody w czasie suszy i w czasie intensywnych deszczy. Tam gdzie z piasku usypana jest górka, mamy suchy teren w kolorze od zielonego przez żółty do czerwonego. Tam gdzie są w piasku dołki, mamy kolor niebieski i biały, które pokazują wodę. Nagrałam filmik, który pokazuje zmiany poziomu wody, wyglądało to naprawdę świetnie.




Po tak intensywnym dniu, po brzegi wypełnionym eksperymentami, wybraliśmy się na pyszny obiad do tajskiej restauracji. To również był pierwszy tego typu wypad Tosi na jedzenie poza domem. Smakowało, pożarła mnóstwo krabowych pralinek i całego samosa, a potem objadła mnie z nerkowców i ryżu jaśminowego. Możemy polecić restaurację Hot spoon, bardzo przyjazna dzieciom (kosz zabawek, mnóstwo kolorowanek i wygodne krzesełka) i z pysznym jedzeniem. Jedyny minus to ceny, ale raz na jakiś czas można sobie na taką ekstrawagancję pozwolić, szczególnie że dla Tosi od specjalnego dziecięcego menu, wolimy Talerz Bandyty - potomka dostała swój talerz i skubnęło po trochu od każdego z nas. Wielkim plusem jest także to, że można dostać do domu hermetycznie zapakowane jedzenie, którego nie daliśmy rady pochłonąć.





Dwa tygodnie później, skoro mieliśmy tak dobry eksperymentatorski początek, postanowiliśmy iść za ciosem i wykorzystać naszą podróż do Warszawy, na między innymi odwiedziny w Centru Nauki Kopernik. Chyba wszyscy zainteresowani tematem edukacji dzieci znają to miejsce, jest niezwykłe i po brzegi wypełnione niezwykłymi doświadczeniami, o których trochę Wam opowiem, choć nie widzieliśmy nawet połowy (a byliśmy tam 4 godziny!). Przede wszystkim, dzięki wspaniałe cioci (dzięki Centka!) dowiedzieliśmy się o tym, że istnieje coś takiego jak dział dla dzieci do piątego roku życia, czyli miejsce o uroczej nazwie Bzzz! Można się tam dostać wyłącznie kupując bilety w przedpłacie przez Internet, na wcześniejsze zapisy, więc bez ciocinego zaangażowania mielibyśmy o połowę zabawy mniej.
Ruszyliśmy więc na zwiady w strefie małych, dzieci na początku było mnóstwo, ale miejsca jest tam na tyle, że rozlazły się po kątach i mogliśmy w miarę swobodnie odkrywać. Tosia zaczęła od maszynerii do przekręcania i przesypywania, zaangażowana maksymalnie, z przejęciem obserwowała jak drobny piasek zsypuje się coraz bardziej, im bardziej przekręciła koło. Badała też jak zmienia się szybkość spadających na dół kulek.



Jednym z piękniejszych, choć mało interaktywnych miejsc, była podświetlana gablota umieszczona na podłodze, w której umieszczono kilkanaście rodzajów muszelek z obrazkami prezentującymi ich właścicieli.


Zaglądałyśmy też przez malutkie otworki do świata lisów, łosi, wiewiórek i żurawi, a tuż obok mogliśmy nacieszyć uszy świergotem różnych ptaków oraz zwierząt, wystarczyło wcisnąć guzik przy wybranym gatunku. Ściana z odgłosami ptaków była zdecydowanie najulubieńszym eksponatem tosiowym, do którego Mysia wracała wiele, wiele razy.









Znaleźliśmy tu także sporo urządzeń ćwiczących motorykę dużą, na przykład podest do skakania, dzięki któremu można było przesuwać piłkę po labiryncie. Albo wielkie schody, po których Tosia wspinała się w nieskończoność, by za chwilę zjechać na brzuchu ze zjeżdżalni (na razie boi się zjeżdżać na pupie). Tosia zapragnęła ponad to pochodzić chwilę po bujającej się, drewnianej kładce, ale chciała to zrobić wyłącznie z tatą, dobrze że kładka jest dość wytrzymałą konstrukcją.





Wielką gratką okazała się także "rzeczka", na której zamontowano wiele przeróżnych urządzeń do zabawy wodą. Od takich, które po przekręceniu korby wylewały wodę na rynny, poprzez takie w których przekręcenie koła pozwalało nabrać wody w kubki, aż do takich które tworzyły wir wodny, wsysający bez zająknięcia piłeczki, ale za nic nie chcący wsysnąć gumowej kaczki (ratowanie kaczki było trudnym zadaniem).




Na samym końcu, kiedy sala już się nieco wyludniła, zabraliśmy się za zabawy sensoryczne, między innymi za macanie ściany, w której tkwiły krążki fakturowe z papierem ściernym, futerkiem, pianką, misiem, ziarnami i wieloma innymi ciekawymi w dotyku cudami. A także za odciskanie części ciała w ruchomej ścianie (na stronie Bzz! figuruje jako ulubiony eksponat dzieci), układanie rozgałęziającego się drzewa z klocków, macanie i podświetlanie prawdziwego konara, a także bawiliśmy się w teatrzyk cieni (byliśmy tak zaaferowani zabawą, że tego już zapomniałam uwiecznić na fotografiach).



W dziale Bzzz! spędziliśmy prawie godzinę i była to naprawdę świetna zabawa ze wszystkimi urządzeniami i eksponatami na wysokości małego dziecka, co jest niezwykle wręcz cenne. Kiedy wyszliśmy i zaczęliśmy zwiedzanie dalszych zakątków Centrum Nauki, okazało się, że niski wzrost Tosi jest sporą przeszkodą i źródłem dużej frustracji, niestety. Musieliśmy radzić sobie z wybuchami smutku i złości, ale mimo wszyscy wybawiliśmy się za wszystkie czasy. Zatem w dalszej części Tosia kręciła rozmaitymi kołami, od koła sterowego ze statku, przez wielkie koła młyńskie, koła rowerowe i walce z piaskiem w środku, aż małe kółka zębate.


Razem z tatą i kilkoma nowo poznanymi pomocnikami, budowała także kopułę z piankowych klocków - kopuła po nadmuchaniu tworzyła stelaż, na którym układało się klocki, cała sztuka polegała na tym, by po spuszczeniu powietrza, klocki pozostały na swoich miejscach nadal tworząc kopułę. Niestety nam się nie powiodło, ale może Wam się uda?



Odkrywaliśmy też świetne zabawki muzyczne, jak na przykład rewelacyjny bębenek, wystarczyło złapać się jedną ręką za metalowy uchwyt, a drugą klasnąć w wolną rękę towarzysza. Nasze prywatne ciało stało się narzędziem do tworzenia muzyki, genialny efekt, nieodmiennie wywołujący uśmiech na twarzach dzieci.



Furorę robiła także harfa, na której każdy chciał choć raz zagrać. Harfa bez strun, działająca na niewidzialne światło podczerwone, elektroniczny sterownik wyczuwa położenie rąk poprzez przecięcie wiązki promieni, czyli przesuwając wewnątrz ramy harfy, możemy wydobyć dźwięk zaprogramowany w harfie. Równie dobrze mógłby to być zamiast poszczególnych dźwięków, na przykład głupi chichot, tubalny śmiech czy też zaśmiewanie się do łez. Niemniej piękne dźwięki harfy wabiły wszystkich.




Podświetlone okrągłe okienka zawsze są fajne, szczególnie jak po naciśnięciu możemy przesuwać ich zawartość. A jeśli do tego jeszcze co jakiś czas zmieniają kolor, stają się automatycznie kandydatami do tosiowych ulubieńców.



Tosia bawiła się też z tatą urządzeniem do prezentowania krzywych stożkowych, czyli stożek do połowy wypełniony cieczą, która gdy stożek przechylało się coraz bardziej, tworzyła różne przekroje, na przykład koło, półkole, parabolę, hiperbolę i elipsę.


Na dziale optycznym zagościliśmy na dłuższą chwilę, znaleźliśmy tam bowiem mnóstwo bardzo intrygujących luster, jak na przykład złożone z mnóstwa malutkich lustrzanych kółeczek, przez co przeglądając się w nim, człowiek czół się jakby patrzył na ogromną muchę.


Tosia na dłużej przykleiła się też do lustra kulistego i intensywnie badała czy z każdej strony będzie wyglądać tak samo. Podobny efekt osiągamy przeglądając się w łazienkowych kurkach od kranu, albo w łyżeczce. Lustra, w którym wyglądamy jak rodzina krasnoludzka nie będę może komentować...



Dziecię nie mogło sobie odmówić zajrzenia do kalejdoskopu. Później zasiadłyśmy razem do stołu, przy którym mogłyśmy badać różne rzeczy z bliska i sprawdzać jak odbijają światło. Zachwycił nas przepiękny, wielki motyl z niebieskimi skrzydłami i karty z różnymi fluorescencyjnymi wzorami, od których łatwo było dostać oczopląsu. Nieco mniej zachwycające dla mamy były łyżki, bo choć świetnie odbijały światło i były bardzo ciekawe, to o mało nie dostała jedną w głowę.







Nie obyło się także bez zostawienia tajemniczej wiadomości na lustrze. Nie wiem co ona tam napisała, ale na pewno zmroziło by mi krew w żyłach. Swoją drogą świetny patent na zajęcie dziecka, dać mu lustro, szmatkę i mazak, który da się zetrzeć, działa prawie jak perpetuum mobile (gdyby nie to, że trzeba karmić...)


Razem z przesympatyczną Panią zajmującą się badaniem robaczków wszelkiej maści (fachowo zwany entomologiem, ale kto by się tam tym przejmował), badaliśmy ile nóg mają poszczególne gatunki robali. Tosi strasznie spodobał się bąk i... latarka do podświetlania zatopionych w szkle owadów. Lupa też była świetna, można się było poczuć niczym prawdziwy detektyw.





Znów mieliśmy okazję pomacać człowieka od środka, ale dostaliśmy też dodatkową możliwość sprawdzenia jak jedzenie przemieszcza się w naszym organizmie i czemu do przełyku nie wolno wrzucać za dużo na raz.






Sprawdzaliśmy, czy nasza wyjazdowa dieta była dobrze zbilansowana, niestety spore braki w składnikach uniemożliwiły zdobycie pełnej wiedzy na ten temat. I tak to zostawmy, tak jest dobrze.


Szybko przegalopowaliśmy do jednego z moich najulubieńszych działów, gdzie badaliśmy zmysły, na przykład przy pomocy przecudownych zapachowych kwiatków. Wystarczyło powąchać wylot kwiatka i zgadnąć czym pachnie, a potem sprawdzić na jednym z listków, czy mieliśmy rację. Najlepsze w tych kwiatkach było to, że pachniały tylko przyjemnymi rzeczami, takimi jak kawa, toffi, czekolada, wanilia czy mięta.
Tuż obok kwiatków znajdował się wielki mózg, od którego odchodziło kilka macek, do każdej macki zaś przymocowany był inny przyrząd. Na przykład dzwonek, kiedy się nim zadzwoniło, zaświecała się lampka wewnątrz mózgu, prezentująca obszar odpowiedzialny za zmysł słuchu. Był też przyrząd do ćwiczenia równowagi i wielki jęzor, na który trzeba było położyć klockowy cukier. Pozostałych nie daliśmy rady sprawdzić, bo dziecię ciągnęło w inną stronę (a szkoda, wielka szkoda).







Małż z Tosią mieli niepowtarzalną okazję, by wejść do wnętrza angielskiej budki telefonicznej, gdzie ponoć zaginał się czas. Tosia wychodząc miała minę pod tytułem "to który mamy teraz rok"?



Gdyby nie to, że dzieć nasz mając kontakt z wodą, oblewa się dokumentnie  i doszczętnie, zapewne przy tym wielkim stole z rozmaitymi wodnymi doświadczeniami, spędzilibyśmy znacznie więcej czasu. Przelewanie, wlewanie i odkręcanie jest tym, co tygryski lubią najbardziej.



Zabawa kolorami po raz kolejny, tym razem Tosia zamiast przycisków miała pokrętła, którymi mogła kręcić do woli i zmieniać natężenie danego koloru. Do tego był jeszcze kulki w różnych kolorach, dzięki którym można było zaobserwować jak różnie odbieramy kolor w zależności od tego jakie światło akurat się świeci. Dziwne to było uczucie obserwować niebieską kulkę, która po przekręceniu pokrętła, nagle robiła się zupełnie czarna, po wyjęciu spod lampy, nadal była oczywiście niebieska. To jedno z lepszych doświadczeń, jakich doświadczyłyśmy.

Stół rozpaczy... to znaczy podświetlany stolik z płytkami do łączenia kolorów. Byłby idealny i zatrzymałby nas na długo, gdyby nie to, że dla Tosi był po prostu za wielki i próbowała na niego wleźć nogami, na co nie mogliśmy pozwolić. Skończyło się żałosnym płaczem, ale zanim do niego doszło, zdążyliśmy trochę namieszać w kolorach, położyć się na stole i poprzesówać dziesięć razy wszystko, co się dało.





W części poświęconej astronomii podziwialiśmy wielki pokaz zaćmienia słońca, a później na makiecie mogliśmy zobaczyć jak ziemia obraca się wokół niego i własnoręcznie wprawić ją w ruch (Tosia dodała także od siebie księżyc z piłki).




Na sam koniec dorwaliśmy się do maszyn połykających i wypluwających piłki. To był strzał w dziesiątkę i tam Tosia mogłaby spędzić całe wieki. Namiętnie wrzucała kolejne piłki do lejków i przesuwanych pojemników, żeby sprawdzić czy tym razem także maszyna je zassie i wypluje przez rurę.







Na tym zakończyliśmy nasze przygody z eksperymentami poza domem, a rozpoczęliśmy własną produkcję małych doświadczeń, co sprawiło nam mnóstwo radochy. Na pierwszy ogień poszła ciecz nienewtonowska, czyli glut będący jednocześnie ciałem stałym i cieczą. Dla dzieci to naprawdę fantastyczne doświadczenie sensoryczne, a i rodzice na pewno odnajdą w niej mnóstwo radości.

Czego potrzebujemy?
  • mąkę ziemniaczaną
  • wodę
  • miaskę
Proporcje ogólnie dość ciężko ustalić, ponieważ w Internecie podawane są naprawdę bardzo różnie, od 1:1 do 1:2 z przewagą mąki. Generalnie jednak ciecz nie może być zbyt lejąca się, bo straci swoje właściwości, na oko więc mąki zawsze będzie nieco więcej niż wody. Najlepiej wsypać mąkę do miski i powoli wlać wodę, aż konsystencja osiągnie taki stan, jak potrzebujemy. Od razu napiszę, że nas ta ciecz trochę zaskoczyła, małż wlał do mąki połowę dzbanka wody i przemieszał ręką, mówiąc do mnie, że chyba trochę przesadził z wodą i nie wyszło. Po czym spróbował włożyć rękę do cieczy nieco szybciej niż wcześniej i nie dał rady, bo ciecz zamieniła się w twardy kamień :) Kiedy znów spróbował włożyć rękę powoli, palce weszły jak w masło. Ciecz udała się popisowo, co z resztą możecie zobaczyć na filmach.
Ogólnie rzecz biorąc, ciecz nienewtonowska ma jedną podstawową właściwość, twardnieje pod wpływem nacisku, im większy nacisk, tym jest twardsza i bardziej zbita. Swego czasu w Internecie bardzo popularny był film, na którym ludzie przebiegali po basenie wypełnionym tą cieczą i jeśli tylko się nie zatrzymali, dawali radę przejść na drugą stronę. Po zatrzymaniu się choćby na sekundę, człowiek zapadał się jak kamień. Musiało to być naprawdę świetne przeżycie, choć ci którzy mieli do czynienia z ruchomymi piaskami, działającymi na tej samej zasadzie, zapewne nie podzieliliby mojego zdania.
Dla dokładnego zbadania właściwości cieczy, polecam spróbować puścić w niej bąbelki przez słomkę, spróbować uderzyć ją młotkiem albo odbić od niej piłkę, można też trochę w nią podmuchać i sprawdzić, czy zrobią się na niej zmarszczki tak jak na innych płynach.




























Kolejnym naszym doświadczeniem, była zabawa w lawową lampę. Coś szczególnie dedykowanego, by cieszyć oko, efekt jest tym ciekawszy, im węższe i wyższe mamy naczynie, także polecam użyć do niego wazonu albo wysokiej szklanki, nasz pękaty słoik dał radę, ale mogło być efektowniej.

Czego potrzebujemy?
  • przeźroczysty pojemnik
  • wodę
  • olej
  • barwnik
  • brokat
  • Alka Seltzer
Wodę wlewamy do pojemnika razem z barwnikiem, mieszamy i dodajemy trochę brokatu dla lepszego efektu. Po ściance wlewamy olej, odczekujemy chwilę aż się nieco wyklaruje, po czym wrzucamy tabletkę Alka Seltzer... Albo dwie... Albo trzy, a co tam! I patrzymy do woli, radując serce czymś ładnym, bo nie każde doświadczenie musi być naładowane wiedzą po brzegi.
Niemniej dzięki temu doświadczeniu łatwo możemy odkryć jakie właściwości mają olej i woda w zetknięciu ze sobą. Wszystko pięknie widać dzięki zabarwieniu wodą, a musujące tabletki tylko potęgują efekt.
















Na deser zostawiliśmy sobie uroczą zabawę kolorami, która pokazuje na jakiej zasadzie działają detergenty, to coś w stylu słynnych talerzy z tłuszczem i patyczka namoczonego w środku do czyszczenia, który po włożeniu w tłuszcz tworzył czysty okrąg, odganiając bród. Efekt wygląda fantastycznie i znacznie ciekawiej niż szorowanie brudnych naczyń.

Czego potrzebujemy?
  • miseczka
  • mleko
  • płyn do mycia naczyń
  • barwniki
  • patyczki do uszu
Mleko wystarczy nalać do miski, nakapać na nie po kropli kilku kolorów barwników, a następnie zamoczyć patyczek do uszu w detergencie i musnąć nim powierzchnię mleka. Co zaobserwujemy? Oczywiście paniczną ucieczkę kolorów ku brzegom talerza. Zabawę można powtarzać do woli, przy okazji tłumacząc starszym dzieciom, że płyn uwalnia napięcie powierzchniowe wody, której cząsteczki są bardzo silnie ze sobą powiązane (żeby było to lepiej widać, można także posypać powierzchnię czystej wody mielonym pieprzem i również dotknąć powierzchni patyczkiem zanurzonym w detergencie, w ten sposób dokładnie i powoli zaobserwujemy zmiany na powierzchni).











Zabawy mieliśmy doprawdy mnóstwo i bardzo dziękujemy projektowi Dziecko na warsztat, że dał nam pretekst do tak wielu wypraw po wspaniałe przygody i szturchnął nas, byśmy się zmobilizowali i przeprowadzili kilka prostych eksperymentów w domu. Na wiosnę szykuję już doświadczenie z jajkiem zanurzonym w occie, jak myślicie, co się z nim stanie? Ja jestem ciekawa jak Tosia zareaguje widząc takie nietypowe jajko.
Na dziś to jednak wszystko, teraz czas na chwilę oddechu i odpoczynku, na zanurzenie się w świątecznej atmosferze i zapoznanie z tradycjami. Tradycyjnie więc zapraszam Was na inne blogi biorące udział w akcji, mam też szczerą nadzieję, że za miesiąc będziecie razem z nami odkrywać polskie tradycje Adwentowe (rąbek tajemnicy został już tutaj uchylony nieco).

Koniec psot!

  Dziecko na warsztat